Forum POCZEKALNIA Strona Główna POCZEKALNIA
Klub Literacki SAiPKO
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Czerwony kapturek zza Oceanu, najpierw przypisy

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum POCZEKALNIA Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bartlomiej_w




Dołączył: 01 Kwi 2010
Posty: 34
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Michigan, USA

PostWysłany: Czw 23:26, 22 Mar 2012    Temat postu: Czerwony kapturek zza Oceanu, najpierw przypisy

Moze najpierw przypisy, zeby latwiej bylo wczuc sie w atmosfere srodowiska.

Hulać na Kalifornię za sałatą - jeździć do Kaliforni po jarzyny dla Chicago. Najlepiej płatne, ale najcięższe kursy, ponad trzy tysiące km w jedną stronę. Są szaleńcy, hulający na Kalifornię w pojedynkę.

Lokata na interes - bankowa wpłata na wysoki procent, w owych czasach fundusz powierniczy, albo długoterminowy certyfikat

Kuciapa – największa polska firma transportowa i dystrybucyjna w Chicago, Kucharski

Ofis – biuro (office)

Tim – team, zespół, zwykle dwójka na jeden traktor. Jeden jedzie, drugi spi w budzie.

Elej – L.A. Los Angeles, mekka hulających za sałatą

Zakwitnąć na piątce – utknąć beznadziejnie na autostradzie nr 5

Hamburgery – gwarowo: Amerykanie

Smród na trakstapie – przymusowa poczekalnia na stacji serwisowej, z reguły w oczekiwaniu na lołda (load – ładunek). W Elej na piątce jest czyściec, gdzie nieszczęśliwcy z Chicago kwitną przez weekend. Wtedy następny tydzień wypada im z obiegu.

Kiesz – gotówka (cash)

Gumowy czek, guma – czek, chwilowo bez pokrycia. Nierzadko pracowadwca polonijny najpierw wypisuje czeki pracownikom, dopiero potem uzupełnie stan konta, albo i nie.

Siet – popularne przekleństwo, nie da się przetłumaczyć z sensem. Dosłownie oznacza gó..o

Rif (refer) – naczepa z chłodzeniem

Fredek – Freightliner, niezła marka ciągników

Maciek – Mack, marka ciągników uchodzących za niezniszczalne, choć niezbyt komfortowe.

Kien, Ken – Kenworth, dość dobry ciągnik, budowany w stanie Washington

Kotek – Cat, Caterpillar, prymitywny i ciężki, potężny silnik diesla, dość niezawodny, choć o niezbyt imponujących osiągach. System praktycznie niezmieniony od pół pieku

Giejt – gate, dok załadowczy, rampa

Piotruś - Peterbilt, najbardziej lubiana marka traktorów ze względu na duży comfort jazdy. Bliźniacza firma z Kanady to Western Star.

Dwa dziewięć cztery – obwodnica, autostrada dookoła Chicago nr 294

Jardstyk – yardstick, oznakowanie milowe drogi. Niedzwiedzica – drogowych policjantów określa się mianem bear (niedzwiedz). Geneza tego nazewnictwa zasługuje na odrębne omówienie.

Heryk – headache, ból głowy


Tykiet – mandat (ticket), kort – sąd (court)

Ice dziongoł ołder – it’s a jungle out there. Powiedzonko. Uwazaj, tam na zewnątrz jest dżungla (w znaczeniu: prawa dżungli)


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Bartlomiej_w dnia Pią 6:21, 23 Mar 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bartlomiej_w




Dołączył: 01 Kwi 2010
Posty: 34
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Michigan, USA

PostWysłany: Czw 23:26, 22 Mar 2012    Temat postu: Czerwony kapturek za Oceanem - pierwszy odcinek

Drogie dzieci. Pora może wyjść już z tej piaskownicy, umyć się i lulu. Przed snem opowiem wam bajkę. O Czerwonym Kapturku.
Jeśli okażę się strasznym nudziarzem i jeśli zobaczę na Waszych buziach grimm niezadowolenia (Grimm, uważacie Panstwo! Dobre, co? Sam żem to wymyslił!), wtedy natychmiast przestanę ględzić i zajmiemy się czymś innym.
Dobrze?
No to do rzeczy.
Za wieloma rzekami, których obcych nazw nie będziemy teraz wymieniać, nie tak dawno temu, w pewnej bazie żył sobie i pracował pewien niestary człowiek. Nie był on zły, a raczej dobry, choć też niezupełnie święty, ot, taki jak każdy z nas. Postury niezbyt szczupłej, niegdyś raczej atletycznej, przygarbiony nieco, na opalonej twarzy z lekka podniszczony. Niegłupi. Być może za młodu inżynier. Nierozmowny, wręcz mruk, czemu właśnie zawdzięczał swój przydomek Czerwonego Kapturka.
Jakiż może być związek między elokwencją, a raczej jej niedostatkiem, a tak osobliwym nazwaniem? Ano, kiedyś jakiś mało rozgarnięty rozpuscił plotkę, że skoro Heniek, bo Henryk mu było w metryce, nie garnie się specjalnie do towarzystwa, nie siada w sobotę ze wszystkimi u flaszki, no to na pewno kapuje. Kto nie pije, ten donosi. Kapuś. Kapturek. Dalej poszło jak z płatka. Skoro kapuje, to dla kogóżby innego jak nie dla czerwonego?
Stąd Czerwony kapturek.
Początkowo Kapturek zżymał się niemożebnie na to idiotyczne określenie i niejeden prześmiewca zwiedziony dobrodupnością, a nadużywszy z lekka jego cierpliwości, wychodził ze spotkania zaopatrzony w darmowy, aczkolwiek nieco asymetryczny i niegustowny makijaż na cyferblacie. Ale gdy już wszyscy zapomnieli skąd przezwisko sie wzięło, Heniek przestał "brać sobie w głowę" i nawet chyba przez przekorę je zaakceptował, ponieważ zupełnie do niego nie pasowało. Chyba nie należy zapewniać, że jako stary działacz jeszcze z epoki styropianu, tak kochał komusze nasienie, jak psy dziada.
Chyba z piętnaście lat temu, Kapturek hulał na Kalifornię za sałatą i nawet dorobił się własnego traktora, czyli ciągnika siodłowego. Jednak gdy go bank wsadził na konia, pozbył sie sprzętu dość szczęśliwie, oszczędności ulokował na duży "interes", a sam zaokrętował się w prawie tak dużej jak u Kuciapy polonijnej firmie trokarskiej, gdzie parał się wszystkim - pomocą w rozdzielaniu kursów, drobnymi naprawami sprzętu, inwentaryzacją, a nawet czasem też sam ruszał w trasę, jednak Kalifornię pozostawiając młodszym od siebie, mniej rozsądnym i bardziej chciwym grosza kosztem własnego zdrowia.
W tej robocie czuł się w miarę bezpieczny, ponieważ dziwnym trafem, mowę Lincolnów i Reaganów znał dość dobrze w mowie i piśmie, choć wyraźny akcent zdradzał zamorskie urodzenie. Atrybut językowy jest nadzwyczaj ceniony u polonijnych pracodawców, których własna angielszczyzna kuleje i utyka, jeżeli w ogóle egzystuje...
Razu pewnego Czerwony Kapturek siedział sobie w ofisie na komputerze i telefonie równoczesnie, usiłując zorganizować pomoc dla timu, który rozkraczył się i zakwitł w Elej, powodując potężny, wielomilowy korek na piątce. Załoga dzwoniła w płaczu i panice, że wywaliły naraz trzy opony, w czym dwie na tym samym kole. Yeah, right! Statystycznie łatwiej odegrać z powrotem w kasynie całe uprzednio przeputane pieniądze przeznaczone na paliwo, niż o taki rzadki przypadek. Posuwali na pewno na flaku od pustyni Mohave przez góry, a gdy im walnęła druga opona na przeciążonym kole, nie mogli już dalej jechać. Trakerzy im alarmowali przez radio, że mają kapcia, ale kto by się tam przejmował wrzaskami hamburgerów, więc bohaterzy afery niefrasobliwie wyłączyli odbiór na CB. Tak moim zdaniem wygladał faktyczny rzeczy stan. Cokolwiek by jednak nie spekulować, trzeba im było pomóc, bo chłopaki siedzieli w skwarze już od czterech godzin i byli bliscy depresji, a znajomość angloamerykańszczyzny "do porozumienia", podstawowy warunek pracy w firmie, jak widać nie wystarczał do spraw innych niż rutynowe.
Z prozaicznej, choć doniosłej wagi czynności załatwiania pomocy drogowej z odleglosci dwoch tysiecy mil, wyrwał Heńka cokolwiek nerwowy i naglący głos szefa, pana Jaśka, który był właścicielem, czy też współwłaścicielem firmy.
– Heniu, fucha! – krótkie dwa słowa zakomunikowały, ze chyba stało się coś istotnego.
Zabrał Henryk ceramiczny kubek z kawą (miał już jak widać pewne starokawalerskie nawyki i nie pił z kartonu), kawą mocną jak August Trzeci, po turecku, bo ta miejscowa lura przyprawia o niezdrowe kwaśne odbicia. Z miodem ten Turek i fusami, z których potem można bylo wróżyc, jak ktoś potrafi. Zabrał więc kawę, ociągając się wstał od komputera i wszedł do gabinetu pana Janka, starannie zamykając za sobą drzwi. Rozsiadł się wygodnie w niegdyś reprezentacyjnym, a teraz wyraźnie używanym, czy raczej zużytym fotelu i rozejrzał się z satysfakcją po niesamowitym bałaganie na biurku, półkach i regałach pokrytych kurzem i pyłem sprzed kilku lat. Po raz kolejny uświadomił sobie, że jest tu nieodzowny, albowiem pan Jasiek to bałaganiarz i bez organizacyjnej pomocy Heńka nie może nawet puscić bąka. Wreszcie spojrzał wyczekująco na bossa.
Janek posiadał twarz czerstwą, okrągłą i takąż duszę. Moze i miał pewne zadatki na bycie osobą właściwą do osiągniętego statusu społecznego. Chociaż z drugiej strony, prowadzenie takiej firmy to zajęcie nie sprzyjające rozwojowi osobowości. A nawet nauce języka tubylców. Mam nadzieję, że wyrażam się klarownie, choć grzecznie.
O całej postaci trudno było cokolwiek powiedzieć, ponieważ zza biurka nie bylo wiele jej widać.
− Heniek, kuźwa, zagaił pan prezes firmy. Ten złamas co go przyjęłem na robotę, nie wrocił z Kaliforni na czas. Pewnie sawanabycz usrał się w kasynie i przepieprztał całe piniendze, co miał na paliwo. A traktor potrzebny, bo trzeba zrobić pilną dostawę do Babci. Wiesz, te delikutasy "U Babci" na Elmurst w Chicago.
Heniek poruszył się zaciekawiony. Lubił Babcię i niejeden wieczór po dostawie przesiedział z nią na pogaduszkach przy kawce. Babcię wszyscy lubili, choć Heńka tylko niektórzy.
Jednak pan Janek nadzieję zepsuł.
− Tylko kuźwa nie siedź i nie piernicz z Babcią o zbójach, bo traktor nazad potrzebny. Chyba, że chcesz w środku tygodnia lecieć do Sakramento z Młodziakiem w timie.
O, nie. Co to, to nie. Nie, żeby Młodziak był złym kompanem do jazdy, ale na Kalifornię Kapturek już nie pojechałby za żadne skarby. Jeszcze w dodatku we środku tygodnia... To prawie zawsze oznacza smród na trakstopie przez cały weekend w oczekiwaniu na „lołda”.
− No to co, Heniuś, pojedziesz? − zapytał szef słodko aż do mdłości.
− Za ile? - rzucil Heniek krotko, a przytomnie, aby nie wyglądało to, że tak łatwo się godzi na rolę bądź co bądź popychadła i zapchajdziury.
Tembr głosu pana Jana zmienił sie na o kwartę, albo i sekstę wyższy.
− Co ty się mnie pytasz za ile? Czy my się kiedy nie dogadali? Za godzinę, dobra?
− Kiesz? upewnił się jeszcze Heniek, znając dobrze, czym potrafi pachnieć czek. Gumą mianowicie, co oznacza pętanie się tygodniami po wynagrodzenie za pracę.
− Siet, co ja się z tobą mam! − zabiadolił fałszywie Jasiek − Kiesz. Zadowolony?
− Dobra, pojadę, szefie. Ma pan osamę?
− Zara bedzie. Jest tak. Weźniesz Fredka z jardy i poszukasz sobie jakiegoś dobrego rifa. Podhacz i podjedź pod czwarty giejt. Tam cię Krzychu załaduje. O, zobacz, tu jest osama. Paleta świeżego pieczywa, szynka Krakusa, miód pitny, tylko sam nie wychlaj − wysilił sie na kretyński dowcip - sery, masło z Ludwiga, jogurt, wiśniowa marmolada Eco od Janpola z Kanady (tu wskazał otwarty słoik stojący na biurku, nad którym krążyły muchy), pasztety drobiowe, tylko jak co to ani ty nic nie wiesz, ani ja nic nie wiem, bo to z przemytu, i reszta to co na osamie. Załóż blombę i leć.
– Szefie, Fredek ma kotka a to przy tej transmisji niedobra kompinacja. Trójka wchodzi do dupy. Wezmę lepiej Piotrusia. On ma osiemnastkę i można sobie spokojnie w mieście mieszać.
– Piotruś na kanale. Bra....lują się z nim już trzeci dzień, buce durne, kuźwa ich mać.
Skrzywił się Heniek z niesmakiem, bo znał czarną, niewdzięczną i niedopłacaną robotę mechaniorów. Chłopaki musieli znać na pamięć wszystkie podzespoły wszystkich typów traktorów, a to: Piotrusia, Fredka, Maćka, Kiena, Volvo, Internacjonała, może tylko oprocz Forda Szterlinga, niepopularnego wsrod polskich trokarzy, dźwigać wielesetfuntowe części i podzespoły, a wszystko to za kasę, na którą hamburger plunąć by nie chciał. Zabrał z rąk bossa osamę i skierował się do wyjścia.
− Acha, jeszcze jedno, zatrzymał go w drzwiach szef. Mówili ci od Kuciapy na radiu, że tam na dwa dziewięć cztery siedzi na czwartym jardstyku ta niedźwiedzica pinda jedna wredna portoryczka policjantka (tu walnął takim mięsem, ze już naprawdę nie godzi się powtarzać), specjalnie cięta na polskie traki. Przez nią ciągle heryk bo opóźnienia, tykiety, wezwania do kortu. Uważaj, ice dziangoł ałder, zabłysnął na koniec radośnie znajomością langłycza.
Bill of Lading nazywany bywa trafnie osamą, a to z wygodnictwa, ponieważ starokrajskie słowo „faktura”, wypowiedziane dobitnie a głośno, mogłoby w miejscowym środowisku pociągnąć za sobą reakcję odwrotną do oczekiwanej. Szczególnie ze względu na fonetykę pierwszej sylaby.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Bartlomiej_w dnia Czw 23:44, 22 Mar 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Anna Kulesz




Dołączył: 10 Lip 2010
Posty: 108
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 0:56, 23 Mar 2012    Temat postu:

Może , położę się dzisiaj przed północą, rozmarzyłam się. Już byłam jedną nogą w łóżku, już oczki do snu się przymykały, ale...... nie, myślę sobie, spojrzę tylko co nawywijał Czerwony Kapturek. I przepadłam. Nie było na mojej facyjacie grimma niezadowolenia.Ubawił mnie Heniek setnie, że i spać się odechciało. Czy jutro też będzie bajka????

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bartlomiej_w




Dołączył: 01 Kwi 2010
Posty: 34
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Michigan, USA

PostWysłany: Pią 5:03, 23 Mar 2012    Temat postu: Podrozdzial drugi amerykanskiego Kapturka

Czerwony Kapturek wyszedł na błotnisty plac. Stało tam kilka traktorów, z których większość miała jakiś feler. A w trasę, na której siedzi zawzięta i głodna na polskie trucki niedźwiedzica, lepiej zabrać maszynę, w której nie ma się do czego przyczepić. Pod płotem błyszczał zielonym lakierem dalekobieżny Freightliner z pomarańczowym szlaczkiem na boku. Buda sleepera sterczała agresywnie na tle nieba, a u lusterek po obydwóch stronach kołysały się na wietrze długachne witki anten do radiostacji. Heniek odpiął gumowe zabezpieczenia i stanąłszy na zderzaku, odchylił do przodu pokrywę maski.
Tradycyjnie malowany na żółto silnik Caterpilara, zwany kotkiem, odsłonił swoje wdzięki. Blok silnika wielkości gdanskiej szafy, chłodnica sześć na dziewięć i wentylator chyba metrowej średnicy. Paski, olej. Płyn chłodniczy, spryskiwacze. Przewody. Czy gdzieś nie kapie? Zawory klimatyzatora. Luz w przekładni układu kierowniczego. Wszystko wygląda nienajgorzej.
Teraz Heniek otworzył drzwi i wdrapał się do kabiny na wysokość antresoli w domu towarowym. Zasiadł na siedzeniu, przekręcił kluczyk i przyciskiem odpalił.
Kotek parsknął niezadowolony, że mu się przerywa spokojną drzemkę w sposób aż tak brutalny, ale rozpoznając rękę, a raczej nogę starego wygi, zachrapał uspokojony, by po kilku minutach przejść w głęboki, miarowy, cichy pomruk, typowy dla dizli. Heniek zamknął klapę i zapiął gumy. Gdy kompresor nabił już rezerwuar powietrza, sprawdził zegary i wyjechał zwolna na jardę, rozgladając się za naczepą z agregatem chłodniczym, ale taką, żeby nie rzucała się zbytnio w oczy. Po chwili namysłu wybrał krótką czterdziestkę, czyli trzynastometrowej długości chłodnię należącą kiedyś do nobliwej firmy Swift, co prominentnie głosił duży napis na bocznej ścianie. Podhaczywszy, popatrzył z zadowoleniem na ładnie prezentujący się zestaw.
Podjechał teraz do doków załadunkowych na stanowisko czwarte. Krzysiek i jego podkomendni lubili Heńka, który niejednokrotnie wykłócal się z bossem w ich sprawach, przeważnie dotyczących zaległych wypłat. Toteż załadunek przebiegł sprawnie i dobrze. Za niecałą godzinę Kapturek wraz z mechanikiem dokonywali ostatnich czynności związanych z pretrypem, co oznacza sprawdzenie najważniejszych elementów pojazdu przed wyruszeniem w trasę.
W międzyczasie Heniek wytaskał z kanciapy potężną torbę, gdzie miał akcesoria przeróżniste, przygotowane na takie niespodziewane akcje. Była tam zmiana ciuchów, czy dwie, ręczniki, mydło, old spice, najprawdziwsza brzytwa z zamierzchłej epoki, pudełko z herbatą, maszynka do sporzadząnia takowej, latarka, składany nóż z ostrzem na siedem cali, lornetka, ręczny GPS, radio CB, miernik do opon i rozmaite takie i inne przybory. Niby kurs niedaleki, ale ze swojego niemałego doświadczenia, Heniek wiedział, że w trokarce nigdy nic nie wiadomo.
Szybko wypełnił książkę i nie tracąc czasu wyjechał z bazy. Po pięciu minutach siedział na hajłeju wszystkimi osiemnastoma kołami i szparko posuwał na zachód, Warunki były wymarzone - słońce spoza chmur i w dodatku w plecy, trafik do wytrzymania, na radiu cisza. Tylko na kanale dwudziestym siódmym jacyś rodzimi jegomoście z Toronto wymieniali między sobą po polsku nieprzyzwoitości na temat żony wspólnego znajomego, używając często gęsto krajowego przecinka, który ostrym warkotem czyni naszą rodzimą mowę tak melodyjną i urozmaiconą... Przełączył radiostację na kanał 19, czyli potoczny, ściszył, ustawił samograja na stację nadającą muzykę klasyczną - z czym się zwykle krył przed otoczeniem, nie chcąc uchodzić za dziwaka - i oddał się własnym myślom.
Lubił kiedyś takie kursy. W drodze snuł rozmaite wywody filozoficzno społeczne, co ugruntowało jego obecny światopogląd, który niektórzy oceniali jako nieco ekscentryczny. A była to jakaś porypana mieszanka stoicyzmu z niejakim zagubieniem i ciekawością świata. Nic też dziwnego, ze dziewuchy jakoś nie garnęły się do Kapturka, a chicagowskie polonijno-wakacyjne wesołe wdówki, tak słomiane, jak i te nieliczne właściwe, łakomie spoglądające na każde portki, jego samego jakoś nie rajcowaly. Tego jednak dnia dumał o Starym Kraju, co niekoniecznie musiało zaowocować nastrojem wysoce pożądanym.
W trakcie jazdy jedną ręką rozstawił aparaturkę. Na głębokiej białej kuwecie umiescił elektryczny szklany czajniczek. Zasypał sitko herbatą, ostrożnie nalał wody do grzejnika i wsadził wtyczkę do gniazdka zapalniczki. Wkrótce kabinę wypełnił apetyczny aromat.
Prawdziwa polska szklanka z ruskim uchwytem ze srebrzystego drutu czekała na szklanym spodku. Jankesi dziwili sie niezmiernie tej Heńkowej dbałości o szczegóły, ale bratnie słowiańskie dusze rozumieją doskonale, że herbata to nie tylko brązowa woda bladych twarzy i że trzeba dbać o całą oprawę ceremoniału, niezależnie od warunków.
W przeciwnym kierunku śmigaly raz po raz trucki nieszczęśników, którym przyszło jechać na East, czyli na Niu Jork. Wielu, jak na przykład legendarny Przezroczysty na zielonym volvie, od pięciu lat jeździ tam tydzień w tydzień. Ale jego grupa wyrusza konwojem w niedzielę wieczorem, aby w środę być już z powrotem, a dziś jest piątek.
Heniek przelączył na polski kanał.
– Hej – odezwało się w radiu na dwa pięć – Rudy mówił, że Jurek już prawie dwa tygodnie leży w Colorado.
– Jaki Jurek?
– Ten co nie przeklina na radiu. Znasz?
– A, ten. Jasne, że znam. Co jest?
– Transmisja mu wywaliła, a boss nie ma pieniędzy na naprawę. Ktoś go ma zabrać po drodze do domu. Całą wypłatę chłopak straci na hotel, bo ta kutwa przecież mu nie zwróci. Dobrze, że jeszcze za transmisję nie każe sobie płacić jak Ryba z Sautsajdu.
– Gdzie lecisz?
– A na East.
– O tej porze? To sobie zrób wycieczke w weekend na Manhattan jak będziesz czekać na ładunek. Czysto?
– Czysto. A u ciebie?
– Też nic nie widziałem. Uważaj bo masz słońce w mordę. Zdrówko.
Mile schodziły dość gładko. Gdy czajniczek zaświecił z zażenowaniem pustką, po obydwóch stronach autostrady zaczęły się pojawiać zabudowania przedmieść miejscowości Gary. Potem jakieś zubożałe siapy, czyli zakłady drobnego przemysłu, wreszcie zupełnie czarne slumsy. Nowy Flying J, czyli stacja paliwowa z dużym, dobrze wyposażonym truck stopem, gdzie paliwo zawsze stoi dziesięć centów taniej za galon niż gdziekolwiek indziej, z czego jednak Heniek nie skorzystał, mając jeszcze w tanku trzy czwarte tony paliwa. Co tu ukrywać, trochę mu było pilno na podwieczorek u Babci i herbatkę Elgreja z miodzikiem spadziowym prosto z Polski. Po dziesięciu minutach, dziękując Opatrzności za gładki jak dotąd przejazd na tym wiecznie zapchanym odcinku, znalazł się na dwa dziewięć cztery. Podkręcił radiostację i nie stwierdziwszy nic niezwykłego, poprawił się w siedzeniu i wjechał śmiało w krytyczną strefę, wyłączając jednak na wszelki wypadek kruza, urządzenie do automatycznej regulacji prędkości i dżejka, czyli opóźniacz do hamowania silnikiem. Jako stary wyjadacz, jechał pomału, rozglądajac się uważnie.
Na szóstej mili, rzecz jasna, widniał wystający złowróżbnie spod przęsła wiaduktu brunatny, obły kształt.
– A żeby cię namoczyło! - mruknął pod nosem z łomżyńska, skąd przecież pochodził. Skąd żeś się tu wziął? Nic nie mówili na radiu. Pewnie musiał tylko co zajechac.
Troche nerwowo zerknął na spid. Pięćdziesiąt jak w mordę. Jeszcze się nie zdążył rozpędzić od ostatniej bramki. Dobra jest, pomyślał uspokojony i szerokim łukiem wyminął pewnie niedźwiadka.
Zaraz jednak dostrzegł w bocznym lusterku wirujace koguty świateł i usłyszał przeraźliwy jazgot syreny. Tak. To prawda. W Chicago policja brzmi jakby ktoś przejechał kota, tylko stokroć gorzej. Mozna dostać zawału. "Wciurności" – burknął, zamieszał wajchą i zjechał na dość szerokie tu pobocze. "Ciekawe, do czego mi dziś się przypierniczy". Przedstawiciele tzw. władzy zawsze bowiem znajdą jakiś wyimaginowany czy tez prawdziwy problem. Zestaw traktora z naczepą składa sie wszak z kilkudzięsieciu tysięcy części i kilkudziesieciu podzespołów. A w przypadku ekstremalnym, funkcjonariusz potrafi sam niepostrzeżenie końcem pancernej latarki stłuc plastik tylnego swiatła. Nauczyli się tego z filmów, bo przecież policja na całym świecie nie grzeszy indywidualnym poczuciem inwencji.
Podkrecił więc jałowe obroty, włączył awaryjne migacze i wyszedł z budy.
Z radiowozu opatrzonego setką anten wyturlała sie pękata sylwetka. "O, kura mać!" - zaklął całkiem już teraz na poważnie Heniek. Że też musiałem sie właśnie dziś nadziać na tę portorykańską lesbiję.
Policjantka podeszła do troka. Była to osobniczka rodzaju przypuszczalnie niegdyś żeńskiego, obwieszona nadmierną liczbą gadżetow, wśród których królowała gigantyczna czarna latarka Maglite na sześć chyba baterii i długi prawie do kolan Smith and Wesson, którym pewnie dodawała sobie brakującego prestiżu. Bo zwykle policja nosi zgrabne Beretty albo Glocki kalibru 0.40 albo 9 mm. W grubych paluchach dzierżyła czarną drewnianą pałę z poprzeczką, czego "normalni" drogowcy raczej unikają, i gruby notatnik w przetłuszczonych oprawach.
– Polisz? – zapytala na wstepie obcesowo.
Kapturek chciał odpowiedzieć "nie polę", ale ugryzł sie w jezyk i z zamiarem nauczenia baby kultury odparł obojętnie:
– Good morning.
Spojrzał na odpychąjącą facyjatę oficerki. Na tłustym karczychu spoczywało nalane lico z małymi, złośliwymi oczkami koloru nieokreślonego. Ciemnooliwkowa cera upstrzona deseniem brodawek i wyprysków nie nastrajała do przyjacielskiej pogawędki. Drogie lustrzanki odsunięte na niskie acz wypukłe czoło podkreslały oficerskość. Jedyny pozytywny szczegól w całej postaci stanowiły czarne, gęste, błyszczące włosy, typowe dla tropikalnych, a nie zniszczone jeszcze wpływami cywilizacji anglosaskiego Jankesa, przykryte śmiesznym skautowskim kapeluszem o szerokim płaskim rondzie, od którego wzięlo się przezwisko niedźwiadka, zaczerpnięte z przeciwpożarowego plakatu sprzed dekad.
Spoglądała na Heńka zaczepnie a wyczekująco, wyczuwając łatwą polską ofiarę.
– Polisz? – powtórzyła.
Tym razem Heniek wypalił:
– Nie polę.
– Whaa? - skonfundowana nieco rzuciła przedstawicielka władzy, czyli ucisku obywatela przez system – Do you understand English? – teraz już wiedziała na pewno, że ma do czynienia z bezbronnym, a takie pytanie pada zawsze z nuta wyzszosci.
Heniek jednak odparł angielszczyzną nadzwyczaj poprawną :
– This depends on the definition of the understanding process and first of all on the intellectual level of conversation.
Kobita zbaraniała. Poczerwieniałaby, gdyby mogła, ale już i tak była oliwkowa, więc mimo wysiłków pozostała jak przedtem. Jednak gdyby wzrok potrafił zabijać, Heniek w mgnieniu oka zamieniłby się w dymiącą smętnie kupkę popiołu.
– Nationality? – parsknęła poirytowana.
– No, the trucking industry – odpowiedzial Heniek, ewidentnie rżnąc pawiana.
– What nationality are you? – wycedziła pomału, jakby rozmawiała z idiotą albo co gorsza z emigrantem.
– Wolałbym nie odpowiadać na tego typu osobiste pytania, do czego uprawnia mnie piąta poprawka do Konstytucji, ale jeśli juz muszę, to niech to będzie czymś w rodzaju Rosjanina.
– Wy przeklęci Żydzi jesteście wszyscy tacy sami przemądrzali.
Heniek zaśmiał się do rozpuku, ale tylko w duchu, nie chcąc jeszcze bardziej przedłużać nieprzyjemnej sytuacji. Pomyślał ciepło o Babci i postanowił się więcej nie wygłupiac, tylko stał i czekał co będzie dalej.
– Muszę ci przeszukać kabinę.
Na takie dictum Heniek bez namysłu wyklepał wyuczoną i przygotowaną formulkę:
– Pod jakim zarzutem, co będzie przedmiotem poszukiwań, gdzie pani oficer bedzie szukać i ile czasu to zajmie.
Podziałało, jak zresztą w wiekszości przypadków. Mundurowa spojrzała badawczo i zmieniła temat.
– Papiery pojazdu, prawo jazdy i książkę kursów – wysyczała przez zęby.
Heniek podał teczkę, w której to wszystko się znajdowało. Pobieżna lustracja pustej niemal książki skierowała indagację na inne tory.
– Dokąd jedziesz?
– Chicago, a ściślej do Elk Grove.
– Kto jest odbiorcą towaru?
– Babcia.
– Nie robić sobie żartów. Kto?!
– Babcia. Delikatesy "U Babci".
– Co wiezie?
– To, co na osamie, to znaczy na fakturze.
Krotkie spojrzenie na dokument i kilka bazgrołów w notesie.
– O polskie produkty! Szynka, alkohol. Pozwolenie jest? Czy to polski sklep?
– Amerykański.
Nie trzeba być doktorem psychologii z dziesięcioletnim doświadczeniem, aby odgadnąć, że pod kapeluszem nasuniętym buńczucznie na czoło tak, że aż kolidował z lustrzankami, także na nie odsuniętymi, właśnie zalęgła się jakaś idea. Grubaska jakoś dziwnie pośpiesznie zwróciła Heńkowi papiery i poleciła nie ruszać się z miejsca, aż ładunek nie zostanie sprawdzony i dodatkowo zabezpieczony przez kierowcę, po czym znikła, jakby ją wymiotła tajemnicza monstrualna miotła albo odkurzacz. Heniek został na poboczu obok traka sam z papierami w ręku, swądem palonych opon i bardzo, bardzo zdziwioną miną. Jak świat światem, nie zdarzyło sie bowiem, aby "cop" wypuscił ofiarę ze szponów, bez wypisania choć drobnej wartości tykietu.
Prędko jednak wdrapał się z powrotem na siedzenie i czem predzej włączył z powrotem do ruchu, pamiętając, że zestaw na poboczu o wiele bardziej zwraca uwagę rozmaitych czynników, niż taki sam zestaw poruszający się po autostradzie. A już naprawdę, naprawdę, nie chciało mu się konwersować z umundurowanymi jakiegokolwiek autoramentu. Z wrażenia zapomniał sobie nastawić polską stację, przez co chicagowskie radio FM Sjento Sinko Punto Uno co chwila rozbrzmiewało niestrudzenie hasłem: "Aqui suena...La Buena!".
Z zamyślenia wywołał go znajomy głos na kanale dwa pięć:
– Kapturek, widzieli cię. Ile żeś dostał?
– Ano, Wojtku, nie uwierzysz, ale nic.
– Pierniczysz kura.
– Żeby mi krowa zdechła, jak cię ładuję.
– Wesoło ci dzisiaj, no, ile, dwie, trzy stówy, wszyscy ją znają. To menda.
– Wojtek, możesz wierzyć albo nie, ale naprawdę nic. Szybko się nawet zmyła.
– Ty – powiada wreszcie Wojtek po namysle – To jest kura podejrzane. Zadzwoń do bazy czy ona ci tam nie sra kolo dupy.
– A niech to oni do mnie dzwonią jak coś będzie nie tak. No to podziekował! Jedź ostroznie.
Tak, czy owak, ziarno podejrzenia trafiło na grunt już dość dobrze przygotowany. Do Babci pozostały jeszcze trzy bramki, a Heńkowi nie dawała spokoju myśl uporczywa, że coś tu jest nie tak, jak powinno być.
Trokerski nos, szczególnie dobrze wyrobiony na wertepach tej jakże niewdzięcznej kariery, nigdy nie zawodzi. Portoryczka bowiem, ile sił w kopytach trzystu dwudziestu mechanicznych koni, grzała właśnie pod adres spisany z faktury, po drodze nerwowo usiłując połączyć się z dyżurnym inspektorem sanitarnym, ktory jakoby miał utrzymywać dobre stosunki z organizacją USDA, czyli czymś w rodzaju odpowiednika SanEpidu. Wreszcie inspektor podniósł słuchawkę i wielce zadziwiony otrzymał polecenie natychmiastowego stawienia sie pod adresem, gdzie znajdowały sie delikatesy "U Babci". Aczkolwiek niechętnie, rzucił wszystko, a właśnie prowadził doświadczalny test uproszczonej metody oznaczania cholesterolu w żywności, i zaopatrzywszy się w dodatkową porcję lurowatej a śmierdzacej kawy z automatu, podreptał odpalić swój prywatny stuletni wehikuł.
Przed zjazdem na Elmurst, policjantka wyłączyła syrenę i koguta na dachu. Zjechała na parking po drugiej stronie ulicy i na piechotę poturlała się pod drzwi Babci. O tej porze nie było tu żadnego ruchu, więc aby nie wzbudzać podejrzeń, obeszła budynek wokół, pocąc sie nieco w upalny chicagowski poranek, po czym nacisnęła przycisk dzwonka wejścia na zapleczu. Dzyń, dzyń!
– Who's there? zapytał ze środka miły, niski alt.
– This is me, Henry, odpowiedziała latynoska udawanym tenorem, co jej przyszło zupełnie bez trudu, a także z silnym akcentem, który również miała wyssany z mlekiem obojga rodziców.
Babcia podniosła się zza biurka, trochę zaniepokojona. Spodziewała się wprawdzie dostawy, ale dopiero około czwartej. Poza tym, jaki powód miałby Heniek, czy ktokolwiek inny z polskiej firmy transportowej, aby odpowiadać Babci w obcej mowie angloamerykanskiej?
– Henry who? zapytała przez drzwi podejrzliwie.
– Henry... i tu pani oficerka wyharczała jakis zlepek dwu- i trójdźwięków, zakończywszy partykułą, która w większości języków świata cywilizowanego oznacza narty.
Babcia zamarła, gorączkowo zastanawiając się, co to moze znaczyć. Kapturek wszak nazywał się po prostu Lechowicz. Aby zyskać na czasie, zapytała jeszcze:
– What have you got?
Babcia była babcią tylko z nazwy. W rzeczywistości właścicielka sklepu liczyła pewnie trochę powyżej czterdziestki, ale być może nawet i nie tyle. Była to zadbana, inteligentna i pełna klasy osoba, ubrana gustownie, acz praktycznie w drogie markowe farmerki, tiszert bez żadnych insygniów i wygodne, białe snikersy. Dokładnie tak, jak wypada ubrać się do roboty, choćby we własnym biznesie. Pewnie miała na sobie trochę za sporo złota, jak na nasz gust, ale musimy pamiętać, że w pewnych specyficznych środowiskach czasem wypada zrobić impresję właściwą danemu statusowi społecznemu, nawet, gdy się wie, że to niekoniecznie musi być w zgodzie ze wszystkimi zasadami dobrego smaku. Krótkie, ciemne włosy Babci zaczesane były ze względów praktycznych nieco do tyłu. Ledwie widoczna pajeczynka w kącikach piwnych oczu zdradzała pogodną naturę. Na szyi na delikatnym złotym lancuszku wisiały połówkowe okulary tylko do czytania.
Babcia podeszła do drzwi i drobną dłonią ujęła rękojeść stojącej u framugi potężnej loli z duraluminium, oryginalnie zaprojektowanej jako treningowy kij do palanta, czyli bejzbola. Odsunęła na bok zakrywkę judasza.
Ale właśnie wtedy władzy odechciało sie udawać.
– Policja, otwierać, wrzasnęła wyżej wymieniona władza głosem przeraźliwym, który się z nadmiaru emocji załamał.
Babcia skrzywiła się z niesmakiem, ale nawet pomimo tego grymasu, twarz jej pozostała sympatyczna. Babcia po prostu nie potrafiła być niemiła. "Czego tu może chcieć policja?" – zastanowiła się półgłosem, ale widząc przez wziernik rządowa blachę, zwolna odsunęła rygiel i uchyliła drzwi. Grubaska bezceremonialnie wtoczyła się do środka.
Chamstwo zawsze raziło Babcię, ale przebywając a USA dobrych kilka czy kilkanaście już lat, nauczyła się niczemu nie dziwować publicznie.
– Czym mogę służyć? zapytała grzecznie, choć niezbyt ciepło.
Intruzka rozgladała się wścibsko po zapleczu.
– Co tu sprzedajecie? – zapytała zaczepnie.
– Czemu pani oficer nie weszła od frontu? Wszystko jest ewidentnie wyeksponowane na półkach.
Angielszczyzna Babci była ze wszech miar doskonała, a nieznaczny akcent można było od biedy wziąć za brytyjski.
Karaibka nieco spuściła z tonu, wyczuwając, że ma do czynienia z kimś lepszym od siebie. Zazwyczaj bowiem klasa onieśmiela ochlos. Jednak z głębi swej ciemnej psychiki zawzięła się szczególnie, ponieważ zazwyczaj policjanci cierpią na lack of self confidence, czyli kompleks niższości.
– Od zadawania pytań to ja jestem, burknęła opryskliwie, choć już ze znacznie mniejszą pewnoscią siebie – Otrzymaliśmy informację – ciągnęła dalej – że tu się zbierają polscy trakerzy i używają narkotyki.
– Otrzymała pani oficer fałszywą informację, bo trakerzy, szczególnie polscy, o ile wiem, narkotyków nie używają.
– Muszę sprawdzić! – z irytacją w głosie zakomunikowała ta z blachą, nie precyzując jednakże, co mianowicie zamierza sprawdzać.
– A nakaz pani ma? – zapytała Babcia nie tracąc zimnej krwi. Bez nakazu to muszę panią oficer wyprosić, ponieważ tu jest produkcja higieniczna i zgodnie z przepisami sanitarnymi, nie wolno tu wpuszczać nikogo obcego. Proszę bardzo od frontu.
Zbita zupełnie z tropu oficerka nie wiedziała, co powiedzieć. Z opresji uratował ją dzwonek u drzwi. Dzyń, dzyń!
W obecnosci organu władzy, Babcia odstawiła na miejsce swoje smieszne uzbrojenie. Otworzyła.
W drzwiach stało indywiduum dość interesujące. Drobny, chudy i niewysoki starszy facecik ubrany w biały fartuch laboratoryjny z naszywką. Pomarszczona twarz o ziemistej cerze, łysa czaszka i trochę odstające uszy, okulary krótkowidza bez oprawek na samym czubku nosa - wszystko to charakteryzowało typ unikalny. Nawet nie mając pojęcia o profesji owego jegomościa, można było rozpoznać na pół mili naukowca. Inspektor sanitarny.
– Dzień dobry – wyjąkał gość w progu niesmiało.
Babcia, nie wiadomo dlaczego, uswiadomiła sobie nagle, ze człowieczek może się okazać mimo wszystko nadzwyczaj sympatycznym.
– Chciałem... – zaczął inspektor niepewnie.
– Proszę, uśmiechnęła się Babcia – niech pan wejdzie.
– Kontrola sanitarna! wyskrzeczała umundurowana ropucha wysuwając się z głębi zaplecza.
Inspektor wszedł i rozejrzał się ciekawie. Z widoczną przyjemnością wciagnął w nozdrza aromat polskich delikatesów, w którym dominowała nuta „potrójnie wędzonej” polskiej kiełbasy (cokolwiek to miałoby oznaczać), bez saletry ani innych konserwujacych chemikalii, za to bardzo z czosnkiem i owszem. Wszedł dalej, do właściwego pomieszczenia sklepu. Czy mimo woli, czy też nie, uśmiechnął się do Babci życzliwie.
Sklep bowiem niczym nie przypominał etnicznych zagraconych straganów z South Side’u. Tu nawet projektant traktował klienta z rewerencja. Wysoki sufit, nieco stylizowany na ludowo, ściany z ciemnej glazurowanej cegły, szerokie linie, przestronne, świetliste okna, wszystek szczegół świadczył o dbałości o wykończenie i prawdziwym profesjonalizmie, już niemal nie spotykanym w amerykańskiej rzeczywistości. Najbardziej imponujące wrażenie stwarzała posadzka ułożona z dużych, ceramicznych płyt koloru brunatnego, wśród których zwracały uwagę dwie wmurowane podświetlone gabloty z grubego szkła, po którym się chodziło, a w nich atrapy rozmaitych makaronów, kasz, pieczywa. Cały sklep świecił czystościa i porządkiem, jako że klientela jeszcze nie nadeszła.
Inspektor zagapił się w zachwycie iście cielęcym, ale nie wolno mu było nic powiedzieć, a to z racji wykonywanej funkcji, stał więc w milczeniu. Nie wiedział, co ma robić, nie tego się przecież spodziewał, zważywszy na ton, jakim go wezwała znajoma policjantka.
Do rzeczywistości przywołał go przeraźliwy skrzek funkcjonariuszki: „La cuccaracha, la cuccaracha! Cockroach!” poprawiła się natychmiast. Babcia zaszokowana pobiegła na miejsce, a za nią podreptał człowieczek w fartuchu. Od początku istnienia firmy, nikt tu nie widział ani karalucha, ani myszki, ani też żadnego innego zwierza, powszechnie, a nie wiem, czy koniecznie słusznie uważanego za szkaradzieństwo.
W kącie przy kasie dreptała w miejscu grubaska, mierząc wyciągniętym palcem w podłogę. Na samym środku prezentował się prominentnie dorodny, chyba dwucalowy sześcionogi stwór, połyskując bezczelnie czarnym, chitynowym pancerzem.
Widzac owo straszliwe stworzenie, Babcia parsknęła niepohamowanym śmiechem, podnosząc z podłogi gumową zabawkę. Wesołość babcina udzieliła sie też inspektorowi, który uśmiechnął się blado.
Zbite z tropu babsko nie rzekło nic, ale ze zdwojonym zapałem jęło myszkować po półkach, podczas gdy inspektor z Babcią wdali się w pogawędkę, spacerując po sklepie. Przedstawiciel rządowej komisji zaskoczony był mile wiedzą Babci w zakresie przepisów sanitarnych i ich zastosowania w praktyce. Dziadek okazał się zresztą w istocie zupełnie miłym i inteligentnym starszym panem, choć jego nieśmiałość niemal dorównywała poziomowi jego doświadczenia zawodowego.
Niezmordowana policjantka zjawiła się ponownie, dzierżąc w łapsku okrągłe pudełko.
– Glizdy – stwierdziła lakonicznie a triumfalnie – Ci imigranci nie mają bladego pojęcia o podstawowych zasadach higieny. Przechowują w chłodni, zaraz obok produktów mleczarskich glizdy na ryby. Kompletny brak kultury.
Istotnie, w czarnej masie widniały różnolokorowe cielska opasłych rosówek.
Babcia z inspektorem spojrzeli znacząco po sobie. Babcia wzięła w dłonie opakowanie i bez najmniejszego wstrętu zaczęła zajadać robaki, częstujac też nimi inspektora, któremu ów egzotyczny specjał nawet wydawał się smakować.
– Proszę – wyjasniła. – Te robaki wykonane są z żelatyny o smaku owocowym, a gleba z pokruszonych ciasteczek Oreo. Taki żart. Zresztą informacja o składzie produktu i nazwie producenta podana jest na wieczku Produkt made in the U.S.A. With pride, I assume...
Okragłe lico policyjantki zaczęło przybierac coraz bardziej i bardziej chmurny wyraz.
– A to co za swinstwo? – zapytała zaczepnie wskazując na gablotę z równo poukładanymi swieżutkimi wypiekami.
– Makowiec – odparla Babcia po polsku.
– Co takiego?
– Poppyseed strudel
– To narkotyk!!! – zakrzyknęła triumfalnie przedstawicielka tak zwanego prawa i tak zwanej sprawiedliwości, choć jej obowiązki nie wykraczały poza wypisywanie tykietow za szybkość i parkowanie – Opium – pochwaliła się inteligencją – Skąd to macie?”
– Znikąd. Sami pieczemy.
– Oskarzeni jesteście – prawiła baba z patosem – o produkcję i rozprowadzanie narkotyków.
Dalej brzmiało to jak klepana sucho i szybko jakaś formułka, a może modlitwa, a może zaklęcie. Na koniec: „Konfiskujemy zawartosc kasy. Ile tam jest?”
– Czterdziesci siedem dolarów i dwadzieścia pięć centów – wyrecytowała Babcia, prezentując już naprawdę nadludzką cierpliwość. Inspektor ze zdumienia zgłupiał całkowicie i otworzył gębę, nie odzywając się w ogóle. Okularki znów zjechały mu na sam czubek nosa.[/list][/list]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bartlomiej_w




Dołączył: 01 Kwi 2010
Posty: 34
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Michigan, USA

PostWysłany: Pią 5:18, 23 Mar 2012    Temat postu: Przypisy do drugiego podrozdzialu Kapturka zza Oceanu

Sleeper - wydluzona czesc budy szoferki, sluzaca do spania i odpoczynku

Jarda - doslownie podworze, tu: plac manewrowy

Czterdziestka - naczepa dlugosci 40 stop, rzadko juz uzywana, zastapiona przez naczepe 53 stopowa

Pretryp - pre-trip, przeglad zestawu dokonywany przez kierowce przed wyjazdem w droge

Trokarka - gwarowo: praca na ciezarowkach

Ksiazka - mowa o ksiazce kursow

Hajlej - highway, autostrada

Radio na dwa piec - umownie polscy trokarze w okolicach srodkowych stanow USA uzywaja do rozmow miedzy soba kanalu 25 na CB. na wschodzie stosuje sie kanal 27.

Sautsajd - poludniowa strona miasta

Czysto? - to pytanie oznacza, czy nie ma policji na drodze

This depends on the definition of understanding... etc. - Odpowiedz Henka brzmiala: To zalezy od definicji rozumienia (zrozumienia), a przede wszystkim od intelektualnego poziomu rozmowy. Heniek pojechal prymitywnej babie po ambicji.

Nationality? - Narodowosc?
No, the trucking industry - Nie, przemysl transportowy.

Siento Sinko punto uno - Ciento Cinquo punto Uno, meksykanska stacja w Chicago, nadajaca na 105.1 mHz

What have you got? - Co masz?

With pride, I assume - Z duma, jak przypuszczam. w zalewie chinszczyzny, popularne haslo na bardzo nielicznych artykulach wykonanych w Ameryce: Made in the US with pride. Wykonane w USa z duma. Jestem w posiadaniu amerykanskiej flagi, niezlej jakosci, na ktorej naszywka glosi prominentnie: "Made in China".


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bartlomiej_w




Dołączył: 01 Kwi 2010
Posty: 34
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Michigan, USA

PostWysłany: Pią 5:47, 23 Mar 2012    Temat postu: Nareszcie ostatnia czes Czerwonego kapturka zza Oceanu

Czerwony Kapturek tymczasem sunął szparko po obwodnicy, wciąż nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, co to go dziś rano spotkało. Machinalnie uiścił myto na ostatniej bramce i nie rozpędzajac się zbytnio, zbliżyl do ślimaka na ulicy Elmhurst. Zadowolony, że psim swędem udało mu się ominąć korki, wyskoczył na egzyt, zredukował bieg przed światłami i bez zatrzymania przejechał skrzyżowanie z Oakton. Wkrótce podturlał się zwolna pod kompleks handlowy, gdzie znajdowały się delikatesy „U Babci” i wprawnie zatoczył od tyłu budynku. Zaparkował rownolegle do ściany, włączył hamulec powietrzny, który głośno sapnął i włączył czasomierz, gaszący silnik po trzech minutach. Wyszedł z budy i przeciagnął się zesztywniały, aż trzasnęły stawy.
Dzyń dzyń! – zadzwonil do drzwi.
– Who’s there? – Zapytała policjantka głosem nienaturalnie słodziutkim.
– To ja, Heniek. Przywiozłem towar. Otwórz, babciu!
Konsternacja po obu stronach. Babciny głos nie wydał sie Heńkowi znajomy, a odpowiedź Kapturka nie została ani trochę zrozumiana ze względów ewidentnych. Heniek sprężył się w sobie, węsząc coś niedobrego.
– Babciu – odezwał się po angloamerykańsku – Czemu masz taki chrapliwy głos?
– Przeziębiłam się w chłodni.
– Babciu, rzekł znow Kapturek – a czemu jesteś taka zdenerwowana? – i jednym ruchem ręki otworzył potężny szoferski scyzoryk marki Red Buck, który zawsze nosił przy pasku.
– Bo nie mogłam sie doczekac na dostawę.
Heniek nacisnął klamkę i pchnąwszy energicznie drzwi, wpadł do środka, po czym zamarł, jakby w niego piorun trzasł, albo lepiej jakby zaraz miał się zamienić w żonę Lota.
Na zydelku siedziała Babcia z kajdankami na rękach, obok stał z wciąż otwartą japą zamarły ze zdumienia inspektor w białym kitlu, a wokół miotała się podniecona znajoma postać.
– Jesteś aresztowany – krzyknęła owa postać dobitnie do Heńka, pod zarzutem współudziału w przestępstwie dystrybucji narkotyków!
Z powodu braku drugiej pary manetek, zalozyla Henkowi na przeguby plastikowe paski do mocowania kabli elektrycznych.
– Babciu, babciu, powiedział po polsku Kapturek do przedstawicielki organu – czemu ty masz takie wyłupiaste oczy, krzywe zęby i tłustą dupę?”
– Shut up! Nie rozmawiać! – zakomenderował babsztyl.
Po chwili na sklepowy parking zajechała ku uciesze rzadkiej o tej porze gawiedzi, czarna buda szwadronu antynarkotykowego, z której wyskoczył rządek dziarskich chłopaków w ciemnych kombinezonach, hełmach i z krótkimi karabinkami do walk w mieście. Przewodził im żwawy, niewysoki sierżant w lustrzankach na rumianej facyjacie. Kopniakiem otworzył drzwi i zatoczył się z rozpędu na ścianę, te bowiem w ogóle nie były zamknięte. Nie minęła minuta, a Babcia z Heńkiem znaleźli się w przepastnym wnętrzu wehikułu pod kilkoma lufami beretek. Drogowa policjantka coś tam zawzięcie tłumaczyła sierżancinie, a inspektor, najwidoczniej oprzytomniawszy, gdzieś sie zapodzial, nie chcąc uczestniczyć w charakterze aktora w tym żenującym spektaklu.
W komisariacie, nie powiem, potraktowano aresztantów niezbyt brutalnie, Wprawdzie Heńkowi odebrano nóż i telefon należący do firmy truckarskiej, ale dyżurny policjant zamówił pizzę za całe pięć dolarów z pobliskiego Little Cesara i postawił na stoliku dwa papierowe kubki wypełnione sikowatą kawą. Nasi bohaterowie nie odzywali się wcale, Heniek z wrażenia, a Babcia, bo jej się po prostu nie chciało. Personel placówki zaskoczony tym był niezmiernie, ponieważ aresztowani zwykle trajkoczą szybko, starając się wszystkich dookoła przekonać o swojej rzeczywistej czy domniemanej niewinności. Na próżno zresztą, bo ta dziwka zwana eufemistycznie Temidą, nie wypuszcza tak łatwo z zakrzywionych szponów raz złowionej ofiary. Kto to powiedział „dajcie mi aresztanta, a paragraf zawsze sie znajdzie”. To jest, że tak powiem, symptomatyczny atrybut naszej cywilizowanej społecznej rzeczywistości. A anglosaskie prawo, bardziej niż na paragrafach oparte jest na precedensach, które łatwiej sie tworzy niż przepisy i jest ich tyle, ile gwiazd w oczach po walnięciu literatki spirytusu bez soku pomidorowego.
Babcia pizzy nie ruszyła, a Heniek skubnął nieco, bo od rana nic nie jadł. Popił kawy, ciesząc się że gorąca i rozejrzał sie wokół.
Posterunek jak zawsze zatłoczony był niesamowicie. Co parę minut mundurowi dostarczali nowy towar w postaci typów najrozmaitszych, w przeważającej części czarnych na fizjognomii jak i na duszy, jeśli szczątki takowej gdzieś się tam jeszcze telepały. Dyżurny policajmajster spojrzawszy na nasza parę i podumawszy chwilkę, wykazał niezwykłą jak na możliwości stróża “prawa” inteligencję i niby przez pomyłkę umieścił Kapturka razem z Babcią w jednym pomieszczeniu. Ale na tym zakończyła się ludzkość przedstawiciela aparatu przymusu i nasi bohaterowie znaleźli się wprawdzie razem, ale za to w obszernym pomieszczeniu z jedną ścianą w formie kraty. Dookoła pozostałych ścian zainstalowana była długa ława, na której siedział najrozmaitszego autoramentu element. Ciemność dominowała, jeśli to jest wystarczajaco klarowna ekspresja. Twarze występowały długie, okrągłe, podłużne, poprzeczne, bez wyjątku zdegenerowane. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Kolorowa ludność slumsow dużych miast USA jest wielce przerasowana i wystepują wśród niej częste problemy natury genetycznej. Powszechna narkomania dokonuje reszty. Szczególnie wzmocniona, czysta forma kokainy, znana pod nazwa crack, sieje wyjątkowe spustoszenie w młodych organizmach i umysłach. Kukurydziany syrop zawarty w wypijanych w gigantycznych ilościach kokakolach i innych płynnych świństwach, wpływa na uformowanie reszty ludzkiej niegdyś powłoki, tak mniej wiecej w dół od grdyki. Ale dość dygresji. Smród potu, whisky i papierochów tworzył odpowiednią do tego ponurego miejsca atmosferę.
Tak więc na ławie siedziało może ze dwudziestu przerażających osobników, plus dodatkowo kilku przemierzało salę tam i z powrotem, czasem potrącając się nieprzytomnie. Pośrodku dłuższej ściany siedział olbrzymi, szczególnie wszerz, nalany murzyn, którego wszyscy darzyli dziwną a niewytłumaczalną czcia, tytułujac bossem albo chiefem. Musiał to być jakiś lokalny kacyk pośród miejscowej slumsowej społeczności.
Babcia z widocznym przestrachem spojrzała na przetłuszczoną facyjatę wystającą bez szyi z fury słoniny i mięsa. Ci, którzy byli jeszcze w miarę przytomni i nie w narkotykowym transie, spojrzeli z zaciekawieniem na Babcię, jak na smakowity hamburgier, ale Heniek szybko wcisnął ją w sam kąt, jakby odgradzając sobą od reszty pomieszczenia.
Nie minęło nawet pięć minut, jak przybieżał drobny murzynek o skośnych, przymrużonych od maryśki oczkach, jak powiadaja “higher than a kite”, podszedł do Kapturka i załamującym się z podniecenia głosem oznajmił:
– Boss chce rozmawiać z twoją dziewczyną.
Heniek zrobił najgłupszą minę, na jaką go było stać i odrzekł przytomnie:
– Me no oonderstent Yinglysh.
Chłopak znikł. Po chwili boss raczył powstać ociężale, a cała sala zamarła czy to z trwogi, czy to w oczekiwaniu, że oto zaraz stanie się coś sensacyjnego. Świta zasłoniła sobą widok przez kraty. Heniek stał twarzą w ksiezycowatą, kulistą twarz z trzysta piecdziesięcioma funtami biomasy o sile walca parowego. Wiedział, że ten epizod nie może zakończyc się dobrze.
Chief powiedział coś nieładnego. Z twarzy Kapturka mimo wysiłku znikł wyraz głupkowatosci, ustępując miejsca maksymalnej koncentracji. Niestety, Heńka wychowano w duchu tradycji i chcąc nie chcąc, powiedział wyraźnie cedząc słowa:
– In my presence, it is not advisable to insult ladies.
Na takie bezczelne dictum acaerbum, murzynisko poszarzało z oburzenia Wyciagnąło przed siebie łapska, przy których bochny chleba przybierają postać niewinnych kajzereczek z twarożkiem, jakie mamuśka szykuje do tornistra małej drugoklasistce ze śmiesznymi warkoczykami. Kapturek odsunął się nieco do tyłu i zaparł piętą o ściane. W tym samym ułamku sekundy, całe swoje jestestwo, wszystko, co pamietał z lat swojej sportowo wyczynowej młodości, na dodatek całą swoją furie i frustrację nagromadzoną przez te kilka dekad swej niespokojnej egzystencji, skoncentrował i zainwestował w ten jeden dyszel, dyszel swojego zycia, dyszel wszechczasów.
Henkowa pięść, przecież nie najmniejsza, ugrzęzła głęboko z siłą nieopisaną i ze wstrętnym, chlupoczącym odgłosem, w murzyńskim brzuszysku. Kapturek poczuł, że coś mu się przestawiło w nadgarstku, chrupnęło w barku i wygięło w łokciu. Od wstrząsu pociemniało mu w oczach.
Zaskoczenie było kompletne. Grubas przez sekundę czy nawet dwie stał nieruchomo, po czym oczy uciekły mu w głąb wypukłej niezawodnie od nadmiaru inteligencji czaszki i owinął się dookoła Heńkowej ręki jak olbrzymi balon napełniony wodą. Heniek chwycił drugą reką przegub tkwiący wciąż w lipidach bossowego cielska, nadludzkim wysiłkiem rzucając eks-przeciwnika na przeciwległą ścianę, gdzie ten padł sflaczały na ławę, która pękła od uderzenia zwalistego dupska jak od kafaru.
Gawiedź jęknęła z przerażeniem. W sekundę dwóch zwinnych osobników przypadło do Heńka i Babci, ale ten w ogóle nie myśląc, machinalnie zdzielił jednego kantem dłoni na odlew, trafiając w nos. Coś tam cicho trzasnęło, po czym drugi koleś cofnął się przezornie, nadal jednak czając się jak puma.
Wszystko nie trwało nawet dziesięciu sekund. Zaraz powstał z ławy wysoki, stary murzyn, kościsty i żylasty i kocim krokiem podkradł się do mężnego obrońcy białogłów. W zębach koloru kukurydzy trzymał małą fajeczkę również z kukurydzy, a kręconą czupryne miał tak białą, jak świeżo spadły śnieg. Gestem dłoni posłał na miejsce awanturników, z których jeden trzymał się za krwawiący nos, krótkim spojrzeniem zlustrował grubego, który wciąż nie mógł złapać oddechu w bezzebną gębę i odwrócił się do Heńka. Ten czując, że z pewnością musi mieć do czynienia co najmniej z jakimś sławnym nożownikiem, pojął, że chyba tym razem nie wyjdzie z tej sytuacji żyw. Jak przystało na Sarmatę, postanowił nie sprzedać się tanio. Nieco nerwowym ruchem zrzucił skórzaną kurtkę i owinął nią sobie przedramię, czając się i uważnie patrząc w oczy napastnika.
Chudzielec wyciagnął do Heńka szczupłą rękę z zaskakująco dobrze utrzymanymi paznokciami. Heniek wciąż jeszcze pełen adrenaliny, patrzył na niego jak osaczony wilk.
– Calm down, son, this is no time or place for stupid fights – powiedział spokojnie stary – You too f’kn modda phokka niggas”– rzucił w kierunku co bardziej nerwowych slangiem z najgłębszych czeluści slumsów południa miasta. Trzeba wyjaśnic, ze epitet „nigger” nie jest obraźliwy, jeśli użyty przez jednego przedstawiciela czarnej społeczności w stosunku do drugiego.
Heniek stał bez ruchu, nieco skonfundowany, lecz czujny.
– These folks won’t realize that you guys do not belong here.
Kapturek uniósł brwi, zadziwiony poprawną angloamerykańszczyzna w tym wykonaniu, w tym miejscu i w tej sytuacji.
Dziadek jeszcze raz spojrzał w kierunku bezwładnego bossa obojętnie, a potem znów na Heńka.
– He is an animal – szepnął – And all those men can be impressed only by nothing but a show of brute force. This is the reality we must live in – dodał, wskazując na resztę towarzystwa – Sam za chwilę zobaczysz, że mam rację.
Heniek, aczkolwiek wciąż z dużą dozą nieufności, usiadł ostrożnie koło dziadka, cały czas bacząc, aby Babcię mieć między sobą a ścianą. Jakoż po chwili podszedł niepewnie jakis człowieczek z paczką papierosów w wyciągnietej dłoni, zapewne wietrząc szerokimi nozdrzami nowego chiefa. Heniek nie palił od wielu lat, ale instynkt podszepnął mu, że właśnie teraz powinien. Wyciągnął cienkiego Salema, a drugą ręką zapalniczkę, którą jako trucker zawsze miał przy sobie. Podał ognia i sam zapalił, starając się nie dławić dymem, od którego odwykł.
Sympatia sali całkowicie przeniosła się na stronę Kapturka. Nikt już nie zwracał uwagi na Bossa, oprócz jednego młodziaka, który wachlował go zdjętą z głowy bandaną. Wszyscy podchodzili, żeby zamienić parę słów, albo żeby tylko wysunąć strzałkę. Z wielką adoracją klaniali się Babci, jak tylko potrafili, tusząc, że ona musi byc jakimś dobrym moozimoo, czy też inną boginią, albo co najmniej kimś bardzo ważnym. Wreszcie wstać zdołał sam grubas i przyczłapał sie z wyciągniętą łapą. Ścisnął Henkowi nadwyrężoną rękę z siłą wściekłego goryla. Ten, przezwyciężając zdrętwienie, odwzajemnił uścisk, ale trochę słabiej. Znów mu pociemnialo w oczach, tym razem z wysiłku.
– Ya is a goo men, bro! – wymamlały tłuste wargi – Whe’ya fro? Who ya is?” Slumsowcy bowiem nie wymawiają końcówek.
– Just a trucker. Ordinary driver – odpowiedzial lapidarnie Heniek.
– O, ho, ho, ho! – zarechotał basem tłuścioch – No jist driva! Ya to goo for bee’ jist lake driva!
Dziadek zachichotał.
– Ya no laugh, Chuckie! He godda be someone!
Babcia już oprzytomniała z przerażenia i spojrzała na dziadka, który wydał się jej znajomy.
– Sir – zwróciła się do niego – I know, who you are. You are Chuck Berry!
Stary człowiek ucieszył się niezmiernie.
– I wish… – odparl – Też mam na imie Chuck i też gram na gitarze, ale gdzie mi do Mistrza. Ale co wy tu robicie? – Zapytał nagle rzeczowo, zmieniając temat.
Kapturek ruchem podbródka wskazał przez kraty sprawczynię całej afery, policjantkę, co właśnie trzeszczała przez telefon podręczny, siedząc zadem na biurku szefa policji.
– Shit – rzekł Chuck tak poprawną angielszczyzną, jak wprzódy. Zaraz jednak zmitygował się i spogladając na Babcię dodał: – Excuse me, ma’am. Pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Wiesz co – stwierdził po chwili zadumy, wy macie wygraną sprawę w sądzie. O dyskryminację mniejszości”
– See – wyjaśnił Heniek – my jesteśmy z Polski, a to w ogóle nie ułatwia nam sytuacji w żadnym sądzie.
– A to jeszcze lepiej! – ucieszył się Chuck. Sam wielebny Jesse Jackson z przyjemnością zjawi się na sali sądowej i nada sprawie sensacji. Czuj sie milionerem już od zaraz.
– E, tam – zwątpił Kapturek – Jesse Jackson jest wielki i sławny, a my jesteśmy skromni imigranci.
– To jego funkcja – stwierdzil uroczyście stary – On dba o popularność wśród grup etnicznych, a te go potem popierają w kampanii na prezydenta USA. Pójdziecie do jego biura na South Side i powiecie sekretarce, ktora sie nazywa Melinda, ze was przysłał Chuck. That’s it. Po prostu Chuck. Nazywam sie Davis, ale to nieważne. Jesse już bedzie wiedział.
Davis i Heniek wymienili numery telefonow. A Babcia zadeklarowała:
– Jeśli ktokolwiek z twojej dzielnicy przyjdzie do mnie do sklepu i powoła się na Chucka, dostanie za darmo kawę i polskiego donata zwanego pączkiem. W ramach reklamy. Niech Henry powie, jak dobrą robimy kawę.
Miła pogawędka wcale nie sprawiła, że pracująca na maksymalnych obrotach klimatyzacja miałaby nieco pofolgować. Heniek podniósł kurtkę, chcąc ją zarzucić na ramiona Babci. W tej chwili wyczuł w kieszeni coś twardego o podłużnym kształcie. Prywatny telefon komorkówy, którego władza niechcący nie skonfiskowała. Nie przypuszczała bowiem ze biedny Polaczek może mieć aż dwa aparaty. Z szelmowskim uśmiechem ukrył fant w dłoni i ukradkiem wsunął w rękę Babci.
Dziadek klepnął się w kolano z zadowoleniem. Także gruby Chief z nieoczekiwaną u niego bystrością, kątem oka zauważył Babciny manewr. Szczęśliwy, że może przyczynić się do narobienia kłopotów władzy, stanął przy Babci, swym cielskiem zasłaniając ją przed zakusami wścibskiego wszechświata.
Chuck padł na posadzkę i zaczął się dusić. Kordon postaci otoczył go szczelnie, wypełniając i tak już zatłoczoną przestrzeń poczekalni. Jednak ten fortel, mający za zadanie odwrócenie uwagi strażnika, nie był potrzebny, ponieważ ten obojętnie czytał sobie komiksy w gazecie przedmieść The Daily Herald.
Babcia nie traciła cennego czasu. Szybko wycisnęła numer 411, który łączy z informacją. W następnym momencie automatyczne łącze wykręciło numer kancelarii adwokata Joela Zylbera, który, jak oznajmia ogłoszenie w polonijnej prasie, “specjalizuje się w jeździe w stanie nietrzeźwym, przestępstwach imigracyjnych i kryminalnych”.
Drugi policjant z nogami na biurku czytał Chicago Tribune, nie zwracąjac najmniejszej uwagi na zamieszanie w celi. Przekonany był, że Babcia się modli.
Sekretarka Zylbera odezwała się po chwili.
– Chciałabym rozmawiać z panem Zylberem – powiedziała Babcia półgłosem.
– Are you Polish? – od razu zapytała rutynowo panienka.
– No, I am American – odpowiedziała Babcia z rozbrajającym brytyjskim akcentem.
– W czym problem?
Babcia krótko wyłuszczyła naturę sytuacji, w jakiej się znalazła. Sprawa jasna jak słońce.
– Dwa tysiące dolarów, z czego pięćset dzisiaj. Adwokat Les Hunter będzie u was za pół godziny i pod wieczór będziecie w domu. Then you will discuss with Mr. Hunter the option of pressing charges against the police department.
Akurat tak się złożyło, że właśnie bohaterka dnia, sierżantka Hernandez, skończyła telefoniczną perorę i dostojnie, pełnym powagi krokiem, zbliżyła się do celi. Dyżurny odlożył gazetę i z szacunkiem zdjął nogi z biurka. Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Niemal w tym samym momencie w drzwiach komendy stanął wysoki młody człowiek z pewną siebie miną.
– Adwokat Les Hunter jestem z firmy adwokackiej Joel Zylber and Associates – rzucił energicznie.
– Czego pan sobie życzy? – zapytał grzecznie strażnik.
– Chcę rozmawiać z moimi klientami, Babcią i Czerwonym Kapturkiem – poinformowal Hunter. Hunter bowiem, jak to zwykle w bajce o Czerwonym Kapturku bywa, oznacza myśliwego.
Babę jakby zamroziło. Zmalała. Szczęka jej opadła niemalże na policyjny pas, ów pas pełen gadżetow, który rekompensować miał lack of self confidence czyli braki w samookreśleniu, a z jej gardła wydobył się nieartykułowany charkot.
– I am pressing charges – ciągnął elokwentnie Les – oskarżam w imieniu moich klientów urząd miejskiej policji w Chicago o nękanie i bezpodstawne zatrzymanie obecnych tu Babci i pana Lechowicza. Konsekwencją tego oskarżenia może również być proces o dyskryminację.
Baba zachwiała się i zaczela się dusić. (Chuck już dawno powstał z podłogi i z zainteresowaniem śledził akcję, która teraz toczyła się jak w filmie Hitchcocka). Zakreciła się na pięcie i sapiąc jak kompresor Heńkowej ciezarówki, wybiegła z komisariatu, aby nigdy więcej się tam nie pokazać.
Tego wieczoru światło na zapleczu Babcinych delikatesów świeciło się do późnych godzin nocnych. Jakiś zapóźniony ulicznik czy tez boom zaglądajac przez niedosuniętą do końca roletę, mógłby dojrzeć niestarą dystyngowaną panią pogrążoną w rozmowie, zapewne interesujacej, z grubawym osiłkiem. Gdyby jeszcze okno było uchylone, poczułby aromat egzotycznie sporządzanej mocnej kawy i jeszcze czegoś, co krwistoczerwonym płynem wypełniało niewielkie stakanki na wysokich nóżkach, a pachniało jak dojrzałe jagody i migdały.
A co się stało z niedźwiedzicą? W oryginalnej bajce złe stworzenie pozbawione jest skóry, która wisi na płocie i suszy się w słońcu, a scenka ta tworzy epilog.
Niestety, a może i stety, niniejsza historia, to nie tak zupełnie bajka. Większość akcji, epizodów, sytuacji, kiedyś miała miejsce, albo mogła się wydarzyć. Nawet wizerunek Babci odpowiada opisowi właścicielki jednego ze znanych polskich sklepów spożywczych w Chicago. Tak więc cóż, cóż z niedźwiedzicą?
Niedźwiedzica otrzymała formalną pochwałę na piśmie z pieczątką od samego komendanta drogowej policji stanu Illinois. Za gorliwość i czujność w walce z bezprawiem. I tydzień urlopu, jak najbardziej płatnego, aby dać czas na ukręcenie sprawie łba. I awans, i propozycję przeniesienia do stołecznego miasta Springfield, z której skwapliwie skorzystała.
Heniek otrzymał polubownie niezbyt gigantyczną, ale całkiem zacną sumkę, aby do owej sprawy nie powracał. A od Babci i jej delikatesow, raz na zawsze wszystkie agencje i agentury rządowe się odwaliły. To lepsze niz pekuniarna rekompensata. Choć pan Hunter co rusz wydzwania do Babci nalegając, aby założyła jednak sprawę sądową o dyskryminację.
Co jeszcze możemy stwierdzić, aby zakończenie naszej historii było trochę bardziej typowe jak na bajkę? Wspólne doświadczenie z władzą bardzo zbliżyło Heńka z Babcią, którzy i tak już się trochę lubili. Heniek stał się nieco częstszym gościem Babci niż wprzódy. Może coś z tego wyjdzie.
Ale to będzie zupełnie inna bajka, jak to napisał poeta i pisarz angielski Rudyard Kipling.

Teraz uzupelnienie zakonczenia - takie jakby poslowie:
Heniek uzyskaną kwotę zamierzał przeznaczyć na zadatek do nabycia ciągnika siodłowego lub dwóch, aby znow spróbowac własnego biznesu. Wiecie, chciał uprzedzić ewentualne pomówienia, jakoby miał spotykać się z Babcią jedynie dlatego, że ona ma sklep. Taka była ta jego kurpiowska ambicja. Ale Babcia wkurzyła się na niego niemożebnie za taki poroniony pomysł i literalnie wybiła mu go z głowy. Co ty, myslisz, że będziesz miał wiecznie trzydzieści lat? – krzyczała na niego. To był jeden, jedyny raz, gdy Babcia sie wściekła na Kapturka, którego najwidoczniej lubiła bardziej, niż dotychczas przypuszczaliśmy. No, może niezupełnie jedyny on był, ten raz. Kiedyś bowiem dawniej, Heniek nadmienił, że niepotrzebnie tylko zawraca Babci głowę. „Nudziarz jestem, pani Wando”. Bo Babci było Wanda, a wówczas jeszcze byli na pan i pani. „Mało to bystrych, elokwentnych chłopaków kręci się po Chicago?” Babcia na to odpowiedziała z udawanym chłodem: „Panie Henryku, niech mi wolno będzie samej decydować, z kim mam się przyjaźnić”. Niesamowita była ta Babcia, nieprawdaż? I dodała: „Chyba nie muszę panu sugerować, z czym pan ma przyjść do mnie następnym razem”. Heniek z przyjemnościa postąpił wedle sugestii Babci i przytargał wielgachną miotłę ciemnoczerwonych róż z polskiej kwiaciarni. Zdaje się, że nawet przyjechał wtedy na tym swoim harleju pod krawatem i w białej koszuli. Zupełnie nie wiem, jak on to zrobił, że się cały nie pokrył miejskim kurzem. Ale to było dość dawno.
Tak, że koniec konców, część funduszy włożył na długoterminowy kredyt powierniczy, a resztą opłacił rozmaite kursa w Chicago University of Technology. „Pi ejcz di” to chyba z niego już nie będzie, ale amerykański inżynierski dyplom zawsze może się przydać. Tę opcję Babcia szczerze pochwaliła. Jeszcze ponoć widziano go, jak się szlajał po rozmaitych jubilerach i na Belmont, Pod Kręcącym Się Zegarem, oglądał jakieś pierścionki i inne świecidełka, chyba nie dla siebie, ale może lepiej nie wnikajmy w prywatne zakamarki jego życia i nie powtarzajmy plotek.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bartlomiej_w




Dołączył: 01 Kwi 2010
Posty: 34
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Michigan, USA

PostWysłany: Pią 6:15, 23 Mar 2012    Temat postu: Przypisy do Kapturka

Teraz bedzie sporo tlumaczen idiomow i ekspresji. Dosc trudne zadanie, ale sprobujemy sie z niego wywiazac jak najlepiej.

egzyt - exit, zjazd z autostrady, wyjscie

Who’s there? – Kto tam?

Shut up! - Zamknac sie!

higher than a kite - wyzej niz latawiec, na gigantycznym haju

Me no oonderstent Yinglysh - cos w rodzaju: Moja nie rozumiec po angelsky

In my presence, it is not advisable to insult ladies - w mojej obecnosci, nie jest dobrym pomyslem by obrazac damy.

w lipidach bossowego cielska, lipidy - chem. tluszczowce

Calm down, son, this is no time or place for stupid fights – Uspokoj sie, synu (w znaczeniu: mlody czlowieku), to nie jest czas i miejsce na glupie bitki

You too f’kn modda phokka niggas – Wy tez, pieprzone zboczone murzyniska

These folks won’t realize that you guys do not belong here - ci ludzie (nigdy) nie zrozumieja, ze wy nie nalezycie do tego miejsca

He is an animal ..... And all those men can be impressed only by nothing but a show of brute force. This is the reality we must live in - To zwierze...a tamtym wszystkim nie mozna zaimponowac niczym innym, jak brutalna sila. W takiej rzeczywistosci przyszlo nam zyc

Ya is a goo men, bro! ...... Whe’ya fro? Who ya is? - tyzes w deche chlop. Skad zes? Co za jeden? (paskudna angielszczyzna najnizszych sfer i wstretna wymowa)

Just a trucker. Ordinary driver – Tylko tirowiec. Zwykly szoferak

No jist driva! Ya to goo for bee’ jist lake driva - Nie taki zwykly szoferak. Za dobry zeby byc podobny do szoferaka (takoz denny zargon)

Ya no laugh, Chuckie! He godda be someone! - Ty sie nie smiac, Czaki. On musi byc kims!

Sir ..... I know, who you are. You are Chuck Berry! - Prosze pana....Wiem, kim pan jest. Pan jest Chuck berry (Babcia z wrazenia zapomniala, ze prawdziwy Chuck Berry mogl miec lat okolo chyba stu)

I wish - Chcialbym

Excuse me, ma’am - Niech mi pani wybaczy.

See - widzicie...

Jesse Jackson - pastor, znany murzynski dzialacz spoleczny

Literatka spirytusu - szklaneczka o pojemnosci 100 ml

Boom - lazega

Pi ejcz di - PhD, tytul doktorski


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Bartlomiej_w dnia Pią 6:17, 23 Mar 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Henryk Musa




Dołączył: 06 Sie 2010
Posty: 650
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Pią 8:14, 23 Mar 2012    Temat postu:

Oj Aniu, Aniu. Bajki na dobranoc nie mogą być długie, bo dziecko uśnie na początku i co?Dzieci wiadomo - żywe srebro trzeba im mówić krótko i ładnie. Opowiadania są dobre do czytania na dobranoc do poduszki przez dorosłego i ma się dobre sny. ja przeczytałem je dzisiaj i dobrze mi.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Anna Kulesz




Dołączył: 10 Lip 2010
Posty: 108
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 10:44, 23 Mar 2012    Temat postu:

Aleee nam się ten Bartek rozpisał....Ogromnie mnie to cieszy, bo nasza POCZEKALNIA właśnie po to jest. Prawda Marysiu?

Czytam KAPTURKA z dużym zainteresowaniem, bo znając twórczość Bartłomieja wiem, że wszystko co pisze oparte jest na faktach. Tak jak w naszej SŁOWIANCE przemyca wiele mało znanych faktów historycznych, to przypuszczam, ze i w Czerwonym Kapturku postacie i wydarzenia są prawdziwe.Czy tak jest Bartku?

Zwykle, jak większość czytelników, choć nie wszyscy się do tego przyznają, opuszczam opisy, ale Bartek robi to tak malowniczo, że chłonę szczegóły i tworzę obrazy w wyobraźni już podczas czytania.

Na ile udało mi się sprostać temu w realu, to ocenią czytelnicy jak będzie wydana SŁOWIANKA . Autor na razie nie zgłaszał reklamacji, a zaproszenie do zilustrowania kolejnej książki o tytule roboczym OPOWIADANIA DLA WNUSI , pozwala mi sądzić, ze chyba jest zadowolony ze współpracy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Henryk Musa




Dołączył: 06 Sie 2010
Posty: 650
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Pią 12:29, 23 Mar 2012    Temat postu:

Dopóki jestem na miejscu, to zdążę odpisywać. Aniu pięknie, że się tak rozpisałaś. przynajmniej jest dialog, bowiem monolog nie zawsze jest dobry, czy dobrze przyjmowany.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Anna Kulesz




Dołączył: 10 Lip 2010
Posty: 108
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 14:00, 23 Mar 2012    Temat postu:

Jak do tanga trzeba dwojga, tak i na forum potrzebne są minimum dwie osoby. Oczywiście, to za mało, ale może pozwoli to przetrzymać kryzys. Zabrano nam pomieszczenie, w którym można było rozmawiać o literaturze i nie tylko, więc nie chciałabym żeby i forum zamarło.

Zdaję sobie sprawę z tego, ze jesteś wyjątkowo dłuższy czas na miejscu, ale czuję, ze rozwijasz skrzydła i szykujesz się do kolejnej podróży. Gdzie tym razem i po jakie nagrody????


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Henryk Musa




Dołączył: 06 Sie 2010
Posty: 650
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Pią 21:13, 23 Mar 2012    Temat postu:

W kwietniu opolszczyzna, maj - Niemcy i otwock, czerwiec- Zagnańsk i podkarpackie. A nagrody? Najpiękniejsze mam w szkołach, miałem w CZD. Pisałem już, że nagród nie pragne, mam już pełną rajzentaszę / walizke/. Dzisiaj byłem na Drodze Krzyżowej w Sianowie u Królowej Kaszub. Przeczytałem tam swą Inwokację. Mam tłumaczenie tej Inwokacji po francusku. Ja bywałem dużo u Królowek Morza i Rybaków w Swarzewie. Bo do tanga trzeba dwojga...... Ale Małgosia, Kasia, P. Maria czytają, czytają, a potem co zrobią?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum POCZEKALNIA Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin